Roman Śmigielski
NADAL KOCHAM KONIE
Roman Śmigielski, były jeździec płotowy, któremu wypadek na torze uniemożliwił uprawianie sportu w jakiejkolwiek postaci. W dalszym ciągu uczestniczy w życiu służewieckiego toru tak jak może - w wirtualnym świecie forum internetowego, na którym spotyka się ze starymi i nowymi fanami wyścigów.
Jak to się wszystko zaczęło?
Sport to było moje życie. Już jako pięciolatek coś tam robiłem, trzy lata uprawiałem pływanie, znacznie dłużej tenis. Wreszcie trafiłem na "swój" temat - jeździectwo: skoki, WKKW, wyścigi, a nawet turnieje rycerskie. Byłem nawet na nieoficjalnych mistrzostwach świata tych turniejów w Paryżu. Ale zawsze najważniejsze były płoty.
Do przyjścia na tor namówił mnie pod koniec lat 70. Mietek Dąbrowski, który był koniuszym u trenera Stawskiego. Zajrzałem do stajni i już tam zostałem na długie lata. Karmienie, czyszczenie koni, a przede wszystkim jazda. Oprócz pana Stawskiego jeździłem dla trener Kałuby, Mazurka i Walickiego.
Najważniejszy dla mnie okazał się moment, gdy reaktywano na Służewcu wyścigi płotowe. Początkowo była nas garstka, m.in. Lica, Bąk, Ryniak, no i ja.
Stajnia, jazda, stajnia. I to liczenie kilogramów. Trochę było monotonnie?
Tak może to na pierwszy rzut oka wyglądać. Rano coś lekkiego, zestaw witamin, kawa i o świcie do pracy. Szczególnie latem, gdy się chciało uniknąć upałów. Ale jeśli coś się lubi nigdy nie jest nudno. Poza tym nie żyliśmy tylko końmi. Za hotelem był kort tenisowy. Jakie dramatyczne mecze rozgrywałem tam z Tomkiem Kluczyńskim, który był doskonałum partnerem na korcie! Często też zakładałem dres i przebiegałem 2-3 okrążenia po zielonym. Nie tylko było to przyjemne, ale i pożyteczne - nigdy nie miałem problemów z wagą.
Kogo wspominasz z tego okresu?
Jeśli chodzi o konie - najukochańszymi rumakami były Nitisara z Golejewka i mój wspaniały champion płotowy Viritim. To on sprawił, że osiągałem sukcesy w gonitwach i zacząłem być widoczny na torze. Na zawsze mieszka w moim sercu.
A ludzie? Miałem wielu przyjaciół, ale tak naprawdę najcieplej wspominam trenera Walickiego. To człowiek z ogromną wiedzą i doświadczeniem, którymi dzielił się z dżokejami. Nieraz po pracy wieczorem siadaliśy na ławeczce pod stajnią i rozmawialiśmy szczerze aż do bólu. Dobrze sie rozumieliśmy, miałem do niego ogromne zaufanie, on chyba do mnie również. Nigdy nie koloryzowałem, zawsze szczerze mówiłem mu o swoich odczuciach na temat danego konia. Trener Walicki był dla nas trochę jak ojciec. Dał temu wyraz również później, po moim wypadku, gdy odwiedzał mnie wielokrotnie w szpitalu. Nigdy mu tego nie zapomnę.
Doszliśmy więc do tego tragicznego i chyba najważniejszego wydarzenia w Twoim życiu. Pamiętasz dzień 6 sierpnia 2005 roku?
Nie wszystko. Trener Siwonia poprosił mnie, bym pojechał na Sanspecialu w gonitwie o nagrodę Tarana, gdyż czeski dzokej, który miał się ścigać, nie dotarł na Służewiec. Lubiłem trenera Siwonię, nie było problemu. To była gonitwa na długim dystansie - 3600 m. Bez problemu realizowałem zalecenia: trzymać się blisko czołówki, nie tracić z nią kontaktu. Tragedia nastąpiła na przedostanim płocie. Straciłem przytomność i nic nie pamiętam. To chyba dobrze. Byłem już na tamtej stronie, ale widać Bóg miał wobec mnie inne plany.
Przebudziłem się w szpitalu MSWiA i myślałem o Tomku Dulu, z którym pracowałem u trenera Stawskiego i Kałuby. Zginął kilka miesięcy wcześniej i miałem przeświadczenie, że czuwał nade mną w tym dniu. Obrzęk i krwiaki na mózgu, pęknięty kręgosłup, niedowład lewej strony ciała - tak to się skończyło. A mogłem przecież nie żyć!
Doktor Andrzej Sobieraj, neurochirurg, powiedział mi: "Robię bardzo często operacje, ale pański przypadek uważam za sukces w swojej pracy zawodowej".
Twoje życie zmieniło się ...
Tak, miesiąc w szpitalu, później dwa w Starej Miłosnej na rehabilitacji. Miałem dziewczynę z Warszawy, byliśmy razem 4 lata, nawet sie zaręczyliśmy. Po wypadku groził mi wózek inwalidzki i aby nie robić problemów dałem jej wolny wybór. Opuściła mnie. Strasznie to przeżyłem. Zostałem sam, nieporadny, bez perspektyw. Rodzice niestety nie żyją, bracia wcale się mną nie interesowali i nie interesują.
Gdby nie ten wypadek jeździłbym do tej pory. Tak sobie zaplanowałem: jeździć do 60. roku zycia. To specyficzna dyscyplina, w której zawodnik jest jak wino - im starszy, tym lepszy. Nie musi po kilkunastu latach odchodzić na emeryturę.
Nagle wszystkie plany dały w łeb. Żyję w mieszkaniu socjalnym w Ciechocinku, chodzę na rehabilitacje do tutejszego szpitala wojskowego, bez czego byłbym już dawno przykuty do wózka.Jak sobie radzisz w tej sytuacji?
Jest bardzo ciężko. Mam inwalidztwo I grupy, otrzymuję 1100 zł renty powypadkowej. Rachun- ki, spłata pożyczki na instalację grzewczą i leki pochłaniają około 800 złotych. Sam lek na krążenie dolnych kończyn, który już nie jest refundowany, kosztuje mnie 180 zł. Przeżyłabyś za 300 zł?
Ale najgorsza jest samotność. Kontakt z ludźmi zapewnia mi internet. To dzięki niemu odwiedzam forum finisz, rozmawiam ze znajomymi, którzy nie jeden raz mi pomogli. Przy tej okazji serdecznie im wszystkim dziękuję.
Teraz moim największym problemem jest brak ciepłej wody. Podgrzewacz rozpadł się, a nowy to wydatek rzędu 300-400 zł, na który po prostu mnie nie stać.
Konie były głównym motywem Twojego życia, ale też przyczyniły się do obecnego stanu. Pewnie Twoje odczucia w stosunku do jeździectwa zmieniły się?
Nic podobnego! W jeździectwie ważna jest odwaga i umiejętność podjęcia decyzji w ułamku sekundy. W czasie wyścigu płotowego trzeba kontrolować, czy rumak skacze w tempie. To jest bardzo ważne, ponieważ jadąc w łeb łeb na płot wystarczy, że się wyjedzie szyję przy skoku i tamten za wczesnie się wybije i tragedia - koń czesze płot lub się przewraca. Tak było w mim przypadku: koń wcle nie oddał skoku. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy winić go za to.
Wielu rzeczy mi teraz brakuje. Tęsknię za magiczną atmosferą toru na Służewcu. Ale chyba najbardziej za poczuciem jedności z galopującym rumakiem, gdy koń i jeździec tworzą jeden organizm.
Tak, nadal kocham konie.
Na zakończenie chciałbym podziękowć ludziom, którzy w ciężkich chwilach wspierali mnie. Wierzcie mi, nigdy nie korzystałbym z pomocy, gdyby nie izolacja i niemożność podjęcia najprostszej pracy.
Życzę wam, którzy połknęliście na całe życie "końskiego bakcyla", wspaniałych przeżyć na torze, sukcesów i nagród. I dziękuję, że przeczytaliście tych kilka słów ode mnie.
My również dziękujemy za rozmowę i mamy nadzieję, że doczekasz się pozytywnych zmian w swoim życiu.