Konie są autentyczne
i szczere
Rozmowa z trenerem Januszem Kozłowskim (2)
Powracamy do naszej rozmowy. Zgodnie z zapowiedzią będzie to część bardziej osobista. Zacznijmy od żony. Wiemy wszyscy, że pani Kasia pomaga w prowadzeniu stajni. Jak przebiega wasza współpraca na polu zawodowym, jak dzielicie się obowiązkami?
Tak, to prawda prowadzimy wspólnie stajnię. Katarzyna ma bardzo duże doświadczenie w pracy z końmi wyścigowymi, które zdobywała u najlepszych trenerów w Polsce i za granicą, poza tym przez wiele lat z powodzeniem brała udział w wyścigach. W codziennych stajennych zmaganiach jest dla mnie naprawdę dużym wsparciem. Obydwoje dosiadamy koni podczas przejażdżek, Kasia już rzadziej ze względu na uraz kręgosłupa, jakiego doznała kilka lat temu. Jej „obserwacje z ziemi” są dla mnie równie bardzo cenne. Nieustannie wymieniamy między sobą uwagi i spostrzeżenia. Poza tym uczestniczymy we wszystkich pracach naziemnych, takich jak czyszczenie koni, karmienie, czy sprzątanie stajni. Żadne z nas nie wstydzi się wziąć do ręki wideł, czy miotły. Jak dzielimy się obowiązkami? Ja odpowiadam za zaopatrzenie (siano, słoma, pasza, podkowy), organizuję kowali, transporty i zajmuję się wszystkimi sprawami technicznymi, jak np. wymiana piachu w karuzeli, jakieś drobne naprawy itd. Kasia odpowiada za nazwijmy to „małą weterynarię”, czyli różnego rodzaju zabiegi pielęgnacyjne, czy lecznicze zalecone przez weterynarza, których w sezonie jest cała masa. Na jej głowie jest też cała księgowość i wszelkie prace biurowe, których ja nie znoszę.
Który koń na przestrzeni lat pracy jako dżokej i trener wrył się Panu w pamięć na zawsze i dlaczego?
Takich koni jest wiele. Tak wiele, że w odpowiedzi na to pytanie mogłaby powstać gruba książka.
Na pewno nie zapomnę konia, na którym wygrałem swój pierwszy wyścig (był to jednocześnie mój pierwszy w życiu udział w gonitwie). Miał na imię Kasjusz, a trenował go A. Walicki. Nigdy nie zapomnę swej setnej wygranej na półkrewce ... Jedynce.
Wiąże się z tym wydarzeniem śmieszna anegdotka. Otóż jakiś czas po gonitwie pewien redaktor podczas wywiadu zapytał o tę setną wygraną: „Czy pamięta pan na czym dobił dżokeja?”. Odpowiedziałem: tak, pamiętam - na Jedynce. Dziennikarz był wyraźnie zakłopotany: „No taaaak, wie pan, ale ja nie pytam o numer startowy tylko o imię konia”.
Na zawsze w moim sercu pozostanie indywidualista Aksum, na którym niespodziewanie wygrałem pierwsze Derby w swej karierze, nie zapomnę derbistki Kliwii na której zwyciężałem dwukrotnie też w Wielkiej Warszawskiej. Dwóch innych zwycięzców Wielkiej - Kesara i Cisowa. Do dziś wspominam wspaniałego, ale bardzo trudnego do jazdy ogiera Dancer Life, na którym wygrałem trzy korony, znakomitego Czubaryka, oaksistki Nancy i Jurnei, doskonałe klacze Czababę, Dżiuseppę i Imbrę. Z ogromnym sentymentem wspominam niezwykle dzielnego Solozzo, z którym sięgnąłem po zwycięstwo w Kinczem Dij w Budapeszcie i w Velkiej Cenie Slowenskiej w Bratysławie.
Mógłbym wyliczać jeszcze bardzo długo i to nie tylko konie, dzięki którym odnosiłem sukcesy, ale też takie zwykłe „szaraki”, które pamiętam z innych różnych powodów. W każdym razie w moim domu na honorowym miejscu wisi obraz Królowej Gwiazd, na której wygrywałem jako dżokej, a później ona wygrywała dla mnie jako trenera między innymi Nagrodę St. Leger).
Czym dla Pana jest koń - dzielnym zawodnikiem, towarzyszem dnia codziennego, intrygującym doświadczeniem zawodowym czy może czymś innym?
Kolejny temat na długi elaborat. Nie chcę zanudzać czytelników swoimi wywodami, bo nasze „interview” stanie się nudne i trudne do przebrnięcia. Powiem, więc, że każdy z tych trzech pozornie odrębnych elementów tworzą w efekcie jedną spójną i nierozłączną całość.
Koń jest dla mnie dzielnym zawodnikiem, sportowcem poddawanym ogromnym obciążeniom fizycznym i psychicznym. Jest jednak zupełnie odmienną strukturą niż człowiek, który doskonale wie jaki jest jego cel sportowy, jest świadom tego, że chce trenować tę, a nie inną dyscyplinę, poddawać się katorżniczej pracy i gonić za sukcesem. Konia tej rywalizacji trzeba nauczyć, zachęcić go do niej, sprawić, że polubi tę rywalizację i ciężką codzienną pracę, że pokocha się ścigać. To wszystko jest naszym zadaniem. Naszym, czyli ludzi, którzy pracują z końmi, więc w pewnym sensie można powiedzieć, że jest to też intrygujące doświadczenie zawodowe, o które Pani pyta. Tym intrygującym doświadczeniem jest też próba przeniesienia tego wszystkiego, co uda nam się wypracować na treningach, na bieżnię wyścigową. Proszę mi wierzyć, że w sporej części przypadków to bardzo trudne zadanie i, niestety, nie zawsze się udaje.
Czy odbieram konia jako towarzysza dnia codziennego? Tak. Zdecydowanie tak. Jestem związany ze Służewcem od dziecka. Przychodziłem do stajni do swojego taty, który pracował u świetnego trenera S. Pasternaka. Pamiętam, że bardzo chciałem mu pomagać czyścić konie, choć dosięgałem jedynie do ich brzucha. Całe moje życie to konie, stajnia i wyścigi. Wstyd mi się przyznać, ale więcej czasu spędzam w stajni z końmi niż w domu. Szczerze mówiąc bardziej lubię obcować z końmi niż z ludźmi. Konie są autentyczne i szczere, nie ma w nich fałszu i obłudy. Bardzo cieszę się, że mogę wykonywać zawód, który jest jednocześnie moją wielką życiową pasją.
Czy rozmawia Pan z końmi?
Oj, coraz bardziej sięga Pani do mojego wnętrza, a ja z natury nie jestem zbyt wylewną osobą. Więc tak, rozmawiam z końmi. Po prostu dużo do nich mówię podczas każdego kontaktu, przy czyszczeniu, siodłaniu, myciu, po kentrze, w boksie itd. Uważam, że kontakt słowny to jeden z kluczy do nawiązania porozumienia i więzi z nimi. Konie wyścigowe to bardzo wrażliwe i inteligentne stworzenia. Bezbłędnie odczytują nasze pozytywne lub negatywne nastawienie, dobre lub złe emocje. Uczulam na to swoich pracowników. Zwracam uwagę przykładowo na to, żeby po kentrze czy galopie zawsze poklepali konia. To forma nagrody za wykonaną pracę, choć nie zawsze wynik tej pracy nas zadowala. Dzięki takim drobnym gestom konie nabierają zaufania, czują się pewniej, bezpieczniej i zaczynają rozumieć, czego od nich oczekujemy. Jest to też w pewnym sensie dla nich forma zachęty do lepszej pracy.
Czy to prawda, że jedną z form nagrody w Pana stajni jest cukier ?
Widzę, że jest pani dobrze przygotowana. Tak to prawda, nasze konie dostają cukier jako nagrodę po każdej cięższej pracy, po galopach, po treningach skokowych, ale nie tylko. Nagradzane są cukrem podczas nauki przechodzenia przez makietę startową, czy prawdziwą maszynę. Wrzucam im do żłobu kilka kostek zawsze wtedy, gdy wieczorem sprawdzam nogi, albo wtedy, gdy po prostu przychodzę siodłać któregoś z nich. W kieszeniach zawsze mam cukier. Widzę, że teraz to pani się uśmiecha, że ja, niby taki twardziel z ciętym językiem ... Nie wstydzę się tego. Konie, które przychodzą na wyścigi poddawane są ogromnym obciążeniom i uważam, że odrobina „osłody” ich ciężkiego życia jest wręcz wskazana. Wiem, że niektórzy trenerzy postępują podobnie. Zresztą nie wziąłem tego z kosmosu. Kiedyś, w czasach, gdy stajnie funkcjonowały na innych zasadach niż dziś, to znaczy wtedy, gdy „przydziałowe” było siano, słoma, owies - przydziałowy był także cukier w kostkach.
Wiem, że jako dżokej nie nadużywał Pan bata jako środka dyscyplinującego i pomocy w wyścigach. Jak Pan ocenia to podejście z perspektywy czasu i co Pan w tej kwestii przekazałby młodym ?
Starałem się nie nadużywać bata, choć przyznaję ze wstydem, że czasem zdarzały się momenty, w których mnie ponosiło. Nie jestem z tego dumny i najchętniej wymazałbym te obrazki z pamięci. W wyścigu bat ma być pomocą, a nie narzędziem kary. Natomiast jeśli chodzi o zwykłe treningi, to owszem zdarzają się takie sytuacje, kiedy dżokej, czy zwykły stajenny jeździec, jest zmuszony uderzyć konia ze względów wychowawczych. Wracając do wyścigów to wyznawałem taką zasadę (i uczę tego moich młodych jeźdźców), że zanim się uderzy konia, trzeba mu to wcześniej zasygnalizować. Czyli najpierw będzie to klepnięcie po łopatce (jedno, dwa), potem pokazanie mu tego bata machnięciem, a dopiero w trzeciej kolejności uderzenie w zad. Nagłe uderzenie, zwłaszcza konia w okularach, może spowodować, że „zarzuci się” bądź wyłamie powodując niebezpieczną sytuację. Druga sprawa to POPRAWNE operowanie batem, czyli klepnięcia w zad, a nie w słabiznę! ... Kolejny ważny aspekt - zanim zdecydujemy się na pobudzenie batem, najpierw rozpoczynamy intensywną pracę w posyle. Konia trzeba dobrze „rozbujać”, postawić na chód, pozwolić mu się rozciągnąć. No i najważniejsza rzecz: jak już wcześniej wspomniałem konie są różne, nie ma dwóch takich samych „egzemplarzy”. Jedne nie potrzebują bata wcale, innym wystarczą dwa trzy klepnięcia, jeszcze inne wymagają mocnej ręki. Dżokej powinien umieć to ocenić, bo nie ma nic gorszego dla konia jak „karanie go” na finiszu batem wtedy, gdy on daje z siebie całe swoje serce. A już największym błędem i głupotą jest, gdy na finiszu dżokej próbuje batem nadrobić wszystkie swoje błędy popełnione w dystansie i przy wyjściu na prostą.
Mam jeszcze sporo pytań tym bardziej, że chętnie wykracza Pan poza ramy standardowej relacji czy opinii trenerskiej. Mimo to proponuję zakończyć na razie naszą rozmowę, by nie stworzyć wrażenia szumu informacyjnego. Nadchodzący sezon przyniesie zapewne niejedną okazję do spotkania się i podzielenia z nami swoimi spostrzeżeniami. Życzymy sukcesów w tegorocznych gonitwach.
z Januszem Kozłowskim rozmawiała Christina Lipińska.
Zdjęcia ze zbiorów prywatnych trenera.